niej — jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków, długa — czy ja wiem — może na milę drogi.
— Tyralierzy!... — rzekł stary podoficer.
Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście białych chmur, kotłujących się przy ziemi.
— To baterye, a tam płoną wsie... — objaśniał podoficer.
Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć, gdzieniegdzie, również po obu stronach długiej smugi dymu prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującemi kolcami.
— To — nasze pułki, a to austryackie... — mówił podoficer. No, no!... — dodał — i sam sztab lepiej nie widzi...
Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.
— Phy! — odezwał się wtedy Katz — i to ma być bitwa?... Miałem się też czego bać...
— Zaczekajno-no — mruknął podoficer.
— Przygotuj broń!... — rozległo się po szeregach.
Klęcząc, zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie stalowych stępli i trzastk odciąganych kurków. Podsypaliśmy prochu na panewki i znowu cisza.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.