— Rezerwy w ogniu!... Naprzód łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... — wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas napowrót w szeregi i płazując każdego, kto nawinął im się pod rękę.
Majora między nimi nie było.
Powoli, zmięszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.
— Gdzież oni się rozbiegli? — spytałem podoficera.
— Aha, rozbiegli się — odparł zachmurzony.
Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.
Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem ośm, bo tyle mi brakowało w ładownicy i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?
— Wiesz ty — rzekł do mnie Katz -— że już po jedenastej?...
— A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? — odparłem.
— Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...
— Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę — dodałem, skupiwszy uwagę. Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.