zaskoczymy z boku, ot, tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa... Niech żyją Węgry!...
— I ja chciałbym pożyć... — mruknął Kratochwil.
— Pół obrotu wprawo, marsz!.. Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu wlewo i zaczęliśmy spuszczać się na równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami. Okolica wciąż falista; zprzodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za niem lasek.
Nagle między owemi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie kul, nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość martwego przedmiotu.
Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My maszerowaliśmy wciąż, jakby kule, przelatujące z ukosa, nie do nas adresowano.
W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawem skrzydle, gwiżdżąc Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż; na prawem skrzydle znalazł się inny podoficer, młody blondynek.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.