i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za zwycięstwo.
Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy, w rozmaitych miejscach, jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.
— Mieli się też poco rodzić!... — westchnął, oparty na karabinie Katz, którego znowu opanowała melancholia.
Było-to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem, aniżeli za nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców, jak liście na jesieni.
Dowiedziawszy się o tem, Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak, pamiętając, że we Francyi już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i — przekradliśmy się do Komorna.
Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francyi, nawet z nieba. Nareszcie twierdza kapitulowała.
Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na twarzy, jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.