i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła: mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan Domański, śpiewają fałszywemi głosami kolendę:
„Bóg się rodzi — moc truchleje“.
Obudziłem się, łkając z żalu za mojem dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.
Byłto chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin, i wskazując w stronę Katza, mówił przerażony:
— Patrzcieno, panie wojak... Z nim się coś złego stało...
Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.
Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało, zapowiadał się dzień pogodny; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!.. Szukałem Katza, nie mogłem go dopatrzeć. Nie pytałem o niego; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył nabok i tylko pogwizdywał Rakoczego, chociaż ciągle się mylił.
Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?...