gdzie mi flaki podano, siedziało ze sześciu jegomościów przy jednym stole. Byli-to ludzie spasieni i dobrze odziani; zapewne kupcy, obywatele miejscy, a może i fabrykanci. Każdy wyglądał tak na trzy do pięciu tysięcy rubli rocznego dochodu.
Ponieważ nie znałem tych panów, a zapewne i oni mnie, nie mogę więc posądzić ich o umyślną szykanę. Proszę jednak wyobrazić sobie, co za traf, że właśnie, gdym wszedł do pokoju, rozmawiali o Wokulskim. Kto mówił, z przyczyny dymu nie widziałem; wreszcie nie śmiałem podnieść oczu od talerza.
— Karyerę zrobił! — mówił gruby głos. — Zamłodu wysługiwał się takim, jak my, a ku starości chce mu się fagasować wielkim panom.
— Ci dzisiejsi panowie — wtrącił jegomość dychawiczny — tyle warci, co i on. Gdzieby to dawniej w hrabskim domu przyjmowali ex kupczyka, który przez ożenek dorobił się majątku... Śmiech powiedzieć!...
— Fraszka ożenek — odparł gruby głos, zakrztusiwszy się nieco — bogaty ożenek nie hańbi. Ale te miliony, zarobione na dostawach w czasie wojny, zdaleka pachną kryminałem.
— Podobno nie kradł — odezwał się półgłosem ktoś trzeci.
— W takim razie niema milionów — huknął bas. — A w takim znowu wypadku poco zadziera nosa!... czego pnie się do arystokracyi?...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.