jął Szlangbauma z pensyą półtora tysiąca rubli rocznie.
Nowy subjekt odrazu wziął się do roboty, a wpół godziny później mruknął Lisiecki do Klejna:
— Co tu u dyabła tak czosnek zalatuje, panie Klejn?...
Zaś w kwadrans później, nie wiem już z jakiej racyi, dodał:
— Jak te kanalje żydy cisną się na Krakowskie Przedmieście! Nie mógłby to parch, jeden z drugim, pilnować się Nalewek, albo Śto-Jerskiej?
Szlangbaum milczał, tylko drgały mu czerwone powieki.
Szczęściem, obie te zaczepki słyszał Wokulski. Wstał od biurka i rzekł tonem, którego, co prawda, nie lubię:
— Panie... panie Lisiecki! Pan Henryk Szlangbaum był moim kolegą wówczas, kiedy działo mi się bardzo źle. Czybyś więc pan nie pozwolił mu kolegować ze mną dziś, kiedy mam się trochę lepiej?...
Lisiecki zmięszał się, czując, że jego posada wisi na włosku. Ukłonił się, coś mruknął, a wtedy Wokulski zbliżył się do Szlangbauma i uściskawszy go, powiedział:
— Kochany Henryku, nie bierz do serca drobnych przycinków, bo my tu sobie pokoleżeńsku wszyscy docinamy. Oświadczam ci także, że jeżeli opuścisz kiedy ten sklep, to chyba razem ze mną.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.