dziesięciu ludzi huknęło: „niech żyje!“ — miałem łzy w oczach. Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go, szepnąłem:
— Widzisz, jak cię kochają...
— Lubią szampana — odpowiedział.
Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie wiem, w swojem, czy w Wokulskiego imieniu, że... jestto najpiękniejszy dzień jego życia.
Uważałem, że Stach najwięcej kręci się około pana Łęckiego, który przed swym bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta nieszczęśliwa polityka!...
Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tem dalej uciekała z tego zgromadzenia powaga, a wkońcu — zrobił się przecie taki hałas, że wobec niego prawie oniemiała muzyka.
Byłem zły, jak dyabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego. Odciągnąwszy go jednak od stołu, zdobyłem się ledwie na te słowa:
— No, i poco to wszystko?...
— Poco?... — odparł, patrząc na mnie błędnemi oczyma. — To tak dla panny Łęckiej...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.