Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

„Cóż to jest w rezultacie?... nic!... Ach, jakież ze mnie bydlę...“
Lecz, gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć zachmurzonego nieba. I znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.
„Czyliż to może być miłość?...“ — zapytywał sam siebie z desperacyą.
Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Cochwilę zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny, to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina, lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem i siedział, bez ruchu, z oczyma skierowanemi w stronę pałacu, zapominając o świecie.
Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
— One!... Czy mnie choć zatrzymają?...
Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich, jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panna Izabela: prowadzi ciotkę i o czemś z nią rozmawia.
Wokulski przypatruje się jej i myśli:
„No i cóż jest w niej nadzwyczajnego?... Ko-