— Brawo!... niech żyje książe!... — zawołano, przy akompaniamencie łoskotu nóg i krzeseł.
Grupa szlachty gardzącej arystokracyą krzyczała najgłośniej.
Książe zaczął ściskać swoich gości, nie panując już nad wzruszeniem; pomagał mu adwokat, wszystkich całował, a sam bez ceremonii płakał. Kilka osób skupiło się przy Wokulskim.
— Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma tysiącami rubli — mówił zgarbiony hrabia. — Na rok przyszły zaś... zobaczymy...
— Trzydzieści, panie... trzydzieści tysięcy rubli, panie... Bardzo, panie... bardzo! — dodał baron z fizyognomią Mefistofelesa.
— I ja trzydzieści tysięcy... tek!... — dorzucił hrabia-anglik, kiwając głową.
— A ja dam dwa... trzy razy tyle, co... kochany książe. Jak Boga kocham!... — rzekł marszałek.
Paru oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło się do Wokulskiego. Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć więcej miały wymowy, aniżeli najczulsze słowa.
Zkolei zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z rzadkim zarostem na twarzy, ale z niewątpliwemi śladami przedwczesnego zniszczenia w całej postaci. Wokulski spotykał go na rozmaitych widowiskach, wreszcie i na ulicy, jeżdżącego najszybszemi dorożkami.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.