o ceny... Nie znam zresztą tutejszego handlu zbożem...
— Będą specyaliści, szanowny panie Wokulski — przerwał mu adwokat. — Oni nam dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko uporządkować i rozjaśnić z właściwą mu genialnością...
— Prosimy... bardzo prosimy!... — wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze głośniej szlachta, nienawidząca magnatów.
Była blisko piąta po południu i zgromadzeni poczęli się rozchodzić. W tej chwili Wokulski spostrzegł, że z dalszych pokojów zbliża się do niego pan Łęcki, w towarzystwie młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli podczas kwesty i na święconem u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali się przy nim.
— Pozwolisz, panie Wokulski — odezwał się Łęcki — że przedstawię ci pana Juliana Ochockiego. Nasz kuzyn... trochę oryginał, ale...
— Dawno już chciałem poznać się z panem i porozmawiać — rzekł Ochocki, ściskając go za rękę.
Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizyognomią. Zdawało się, że ma rysy Napoleona pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.
— W którą stronę pan idzie? — spytał młody człowiek Wokulskiego. — Mogę pana podprowadzić.
— Będzie się pan fatygował...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.