porozbijać swoje laboratoryum i utonąć w życiu salonowem, do którego mnie ciągną, albo — trzasnąć sobie w łeb... Ogniwo Ochockiego, albo — lampa elektryczna Ochockiego... jakież to głupie!... Rwać się gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie, to okropne... Dobiegać środka życia i nie znaleść nawet śladu drogi, po którejby się iść chciało — cóżto za rozpacz!...
Młody człowiek umilkł, a że byli w ogrodzie Botanicznym, więc zdjął kapelusz. Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie zdawał się troszczyć o swoję powierzchowność. Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty. Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale i właśnie to niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet — gubienia kapelusza.
Weszli na wzgórze, zkąd widać studnią, zwaną Okrąglakiem. Ze wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem jednę z ławek, mówił:
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.