stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję, albo... przypnę ludzkości skrzydła...
— A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... — spytał Wokulski.
— Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek — odparł Ochocki, — To moja żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...
Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.
Na ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
— Waryat, czy gieniusz?... — szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym stopniu rozstrojony. — A jeżeli gieniusz?...
Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się kolumny, gromady a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach, potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tem gęściej i hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/331
Ta strona została uwierzytelniona.