— Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!... — szepnął.
Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło się kilka gwiazd, przez powietrze, od alei, ciągnął szmer przechodniów, a od stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz, albo cicho przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, napróżno wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy młodych kobiet.
Naprzeciw zobaczył parę ludzi, pochylonych ku sobie i szepcących. Ustąpili mu z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.
„Oto są szczęśliwi zakochani! — pomyślał. — Szepcą i uciekają, jak złodzieje... Pięknie urządzony świat, co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał nim Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?...“
I wyobrażał sobie, jakito przyjemny musi być chłód noża, wbitego w rozgorączkowane serce.
„Na nieszczęście — westchnął — dziś niewolno zabijać innych, tylko siebie można; byle odrazu i dobrze. No!“...
Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju; zdawało mu się, że nadchodzi moment, w którym powinien zrobić rachunek sumienia, czy też ogólny bilans życia.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/332
Ta strona została uwierzytelniona.