Rok!... Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że w końcu drogi, nazwanej rokiem, widzi tylko niezmierną otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści w sobie nic...
„Więc nic?... nic!...“
Instynktownie rozejrzał się. Był w głębi Łazienkowskiego parku, na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho.
— Która godzina? — zapytał go nagle jakiś głos zachrypnięty.
— Godzina?...
Wokulski przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty człowiek.
— Kiedy grzecznie pytają, to trzeba grzecznie odpowiadać — rzekł człowiek i podszedł bliżej.
— Zabij mnie, to sam zobaczysz — odparł Wokulski.
Obdarty człowiek cofnął się. Nalewo od drogi widać było parę ludzkich cieni.
— Głupcy! — zawołał Wokulski, idąc naprzód — mam złoty zegarek i kilkaset rubli gotówką... Bronić się nie będę, no!...
Cienie usunęły się między drzewa i któryś rzekł zniżonym głosem:
— Taki, to psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją...
— Bydlęta!... tchórze!... — krzyczał Wokulski prawie nieprzytomny.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/336
Ta strona została uwierzytelniona.