Gdy wszedł do gabinetu, służący oddał mu list, pisany na jego własnym papierze przez panią Meliton.
— Ta pani była tu dziś dwa raży — rzekł wierny sługa. — Raż o piąty, drugi raż o ószmy...
Wokulski powoli otwierał list pani Meliton, przypominając sobie niedawne wypadki. Zdawało się mu, że w nieoświetlonej części gabinetu jeszcze widzi ciemną gęstwinę łazienkowskich drzew, niewyraźne sylwetki obdartusów, którzy mu zastąpili drogę, a później wzgórek ze studnią, gdzie Ochocki zwierzał mu się ze swych pomysłów. Lecz gdy spojrzał na światło, mgliste obrazy znikały. Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, bronzy stojące na biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swemi machinami latającemi i jego własna rozpacz były tylko snem.
„Co on za gieniusz? — mówił do siebie Wokulski — to zwyczajny marzyciel!... I panna Izabela taka sama kobieta, jak inne... Wyjdzie za mnie — dobrze; nie wyjdzie — to przecież nie umrę“.