— Byłem pewny, że dziś powitam szanownego pana u siebie — rzekł adwokat, podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się nieco zmarszczył. — Jednym wyrazem — ciągnął adwokat — możemy rachować na jakieś trzysta tysięcy rubli udziałów w naszej spółce. A że do rejenta pójdziemy jak najrychlej i gotówkę ściągniemy co do grosza, w tem może pan rachować na mnie...
Wszystko to mówił, akcentując ważniejsze wyrazy, ściskał Wokulskiego za rękę i obserwował go zpod oka.
— A tak... spółka!... — powtórzył Wokulski, usiadłszy na fotelu. — To rzecz tych panów, ile zbiorą gotówki.
— No, zawsze kapitał... — wtrącił adwokat.
— Mam go bez spółki.
— Dowód zaufania...
— Wystarcza mi własne.
Adwokat umilkł i pośpiesznie zaczął ssać dym z piórka.
— Mam prośbę do mecenasa — rzekł po chwili Wokulski.
Adwokat utopił w nim spojrzenie, pragnąc odgadnąć: coto za prośba? Od natury jej bowiem zależał sposób słuchania. Widocznie jednak nie odkrył nic groźnego, gdyż jego fizyognomia przybrała wyraz poważnej lecz serdecznej życzliwości.
— Chcę kupić kamienicę — ciągnął Wokulski.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/353
Ta strona została uwierzytelniona.