— Tam do licha! — mruknął, strzelając z palców — a zkąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą zaczęsto bywam w maneżu, wie o mnie cała służba... Eh! Zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie podobał mi się ten Maruszewicz...
Nareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny ale nie gorący; właśnie jak potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechał odwiedzić swoję klacz. Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen otuchy.
— Co?... — śmiał się, trącając Wokulskiego w ramię. — Palisz się pan, co?... Ocknął się w panu sportsmen!... My, panie, przez cały czas wyścigów jesteśmy w gorączce. Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?... Jakbym je miał w kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić.
— Zapłacę z największą przyjemnością — odparł Wokulski i myślał: „czy klacz wygra?... czy go panna Izabela kiedy pokocha?... czy się coś nie stanie?... A jeżeli klacz złamie nogę!“...