Czuł, że jego ręce stają się jak żelazne sztaby, a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba niema kuli któraby, uderzywszy go, nie odskoczyła. Przemknął mu przez głowę wyraz: śmierć i na chwilę uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie rzuca się na odważnych; staje tylko naprzeciw nich, jak zły pies i patrzy zielonemi oczyma: czy nie zmrużą powieki.
Tej samej nocy, jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz, który również był w klubie, przypominał mu o dwunastej, o pierwszej i o drugiej, ażeby szedł spać, gdyż zrana zbudzi go o siódmej; roztargniony baron odpowiadał: „zaraz! zaraz!“... ale przesiedział do trzeciej, o której to godzinie odezwał się jeden z jego partnerów:
— Basta! baronie. Prześpij się choć parę godzin, bo będą ci drżały ręce i spudłujesz.
Słowa te, a jeszcze bardziej opuszczenie stolika przez partnerów, otrzeźwiły barona. Wyszedł z klubu, wrócił do domu i swemu karmerdynerowi, Konstantemu, kazał zbudzić się o siódmej rano.
— Pewnie jaśnie pan robi jakieś głupstwo!... — mruknął obrażony sługa. — Cóż tam znowu?... — pytał gniewnie, rozbierając barona.
— A ty, błaźnie jakiś! — oburzył się baron — myślisz, że ja będę się przed tobą tłomaczył? Mam pojedynek, no?... bo mi się tak podoba. O dzie-
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/392
Ta strona została uwierzytelniona.