myśląc o niczem; potem przyszły jej do głowy niesłychanie dziwne kombinacje.
„Coza szczególny traf! — mówiła w sobie. — Jutro walczyć będą, z jej powodu, dwaj ludzie, którzy ją śmiertelnie obrazili: Krzeszowski złośliwemi drwinami, Wokulski — ofiarami, jakie ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie przebaczyła i kupno serwisu i owe weksle i owe przegrane w karty do ojca, z których przez parę tygodni utrzymywał się cały dom... (Nie, jeszcze mu nie przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby nawet, to jednak — za jej obrazę ujęła się sprawiedliwość Boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W każdym razie ten, który poważył się pannie Izabeli Łęckiej ofiarować pomoc pieniężną. Człowiek taki, jak kochanek Kleopatry, żyć nie może...“
Tak myślała, zanosząc się od płaczu; żal jej było oddanego sługi, a może i powiernika; ale korzyła się przed wyrokami Opatrzności, która nie przebacza obrazy wyrządzonej pannie Łęckiej.
Gdyby Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę, uciekłby z przestrachem i uleczyłby się ze swego obłędu.
Swoją drogą, panna Izabela nie spała przez całą noc. Ciągle stał jej przed oczyma obraz, jakiegoś francuskiego malarza, przedstawiający pojedynek. Pod grupą zielonych drzew, dwaj czarno ubrani mężczyźni mierzyli do siebie z pistoletów.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/434
Ta strona została uwierzytelniona.