nie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę gienialnym kupcem, powinien mieć i zpewnością ma, sto za sto. A w takim razie, spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: „Dawaj ty innym, mój dobrodzieju, 15 albo 20 procent rocznie, ale nie mnie, który się na tem rozumiem.“ I on, naturalnie, zobaczywszy z kim ma do czynienia, zmięknie odrazu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło...“
Dzwonek w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu, i, usiadłszy na fotelu, wziął do rąk tom, przygotowanej na ten cel ekonomii Supińskiego Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.
— A... witam!... — zawołał pan Tomasz, wyciągając do niego rękę.
Wokulski nisko ukłonił się przed białemi włosami człowieka, którego rad był nazywać swoim ojcem.
— Siadaj-że, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie umiejące pracować i oszczędzać, zniknąć muszą z powierzchni ziemi... Tylko oszczędność i praca!... Pomimo to, nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?...
— Niech robią, jak im wygodniej — odparł Wokulski. — Ja na nich nie zyskam ani jednego rubla.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.