Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

sierot... Widzi pan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?
— Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?...
— Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna...
— O ciociu, tego już zawiele!... — przerwała jej panna Izabela ze śmiechem. — Jeżeli pan nie chce stracić majątku — zwróciła się do Wokulskiego, — niech pan ztąd ucieka. Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu odpoczywają...
— Belu, nie boisz się?... — odezwała się ciotka.
— Chyba ciocia nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego...
Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął niedostrzegalny uśmiech.
Była to jedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby uwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.
Wiatr zaledwie dyszał i tylko poto, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta i ułatwiać lot owadom, śpieszącym na weselne gody. Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby poruszał je nie materyalny podmuch, ale cicho prześlizgujące się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgocią gęstwinach, mieniły się barwne krople rosy, jak odpryski spadłej z nieba tęczy.
Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa; snopy światła i cienie, łabędzie na stawie, roje