komarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie. Wokulskiemu zdawało się, że w tej chwili odjechał z ziemi bystry prąd czasu, zostawiając tylko parę białych smug na niebie — i od tej pory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki. Że on z panną Izabelą będzie wiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonemi obłokami drzew, z pośród których, gdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi, zawsze, jak teraz, będą lecieć, całujące się w powietrzu, te oto dwa białe motyle.
Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać, już zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi, poczęła mówić:
— Prawda jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód. Bardzo lubię Łazienki o tej godzinie: mało osób, więc każdy może znaleźć kątek wyłącznie dla siebie. Pan lubi samotność?
— Nawykłem do niej.
— Pan nie był na Rossim?.. — dodała, rumieniąc się jeszcze mocniej. — Rossiego nie widział pan?... — powtórzyła, patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.
— Nie byłem, ale... będę...
— My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/064
Ta strona została uwierzytelniona.