— Tak. Czy mogę odprowadzić panie do powozu?
— Prosimy. Belu, podaj mi rękę.
Hrabina z panną Izabelą poszły naprzód, za niemi pan Tomasz z Wokulskim. Pan Tomasz czuł w sobie tyle goryczy, kwasu i ciężaru na widok białego cylindra, że nie chcąc być niegrzecznym, zmuszał się do uśmiechu. A nareszcie, pragnąc w jakiśkolwiek sposób zabawić Wokulskiego, znowu zaczął mówić mu o swej kamienicy, z której ma nadzieję otrzymać czterdzieści, albo i pięćdziesiąt tysięcy czystego zysku.
Cyfry te, ze swej strony, źle podziałały na humor Wokulskiego, który mówił sobie, że, ponad trzydzieści tysięcy rubli, już nic nie jest w stanie dołożyć.
Dopiero, gdy podjechał powóz i pan Tomasz, usadowiwszy damy i siebie, zawołał: ruszaj! w Wokulskim znikło uczucie niesmaku, a ocknął się żal po pannie Izabeli.
— Tak krótko! — szepnął, patrząc z westchnieniem na Łazienkowską szosę, na którą w tej chwili wjechała zielona beczka straży, polewająca drogę.
Poszedł jeszcze w stronę Pomarańczarni, tą samą ścieżką, co pierwiej, upatrując na miałkim piasku, śladu bucików panny Izabeli. Coś się tu zmieniło. Wiatr dął silniej, zmącił wodę w sadzawce, porozganiał motyle i ptaki, a za to napędził więcej obłoków, które raz po raz przyćmiewały blask słońca.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.