— Idę z wieńcami dla Rossiego — szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym uśmiechem.
Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.
— Powaryowali z tym teatrem! — zawołał. — Może jeszcze i mnie tam wyciągną?... No, ale to ze mną sprawa!...
Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan Ignacy mowę, w której nietylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na włochów, ale jeszcze miał zreflektować Stacha, mniej więcej temi słowy:
— Daj spokój... co ci po tych głupstwach!... i tak dalej.
Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami, — rzekł:
— Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta, siądź z łaski swej w pierwszym rzędzie krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie podaj mu to album...
I bez żadnej ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień, doręczył panu Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co razem mogło kosztować z pięćdziesiąt rubli!...
Pan Ignacy uczuł się głęboko obrażonym. Wstał ze swego fotelu, zmarszczył brwi i, już otworzył usta, ażeby wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep, nawet nie patrząc na niego.
No i naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby nie zrobić przykrości Stachowi.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.