swoję pościel. Jest przytem tak ostrożny, czy może rozgniewany na pana Ignacego za fałszywy alarm, że odwraca się grzbietem do pokoju, a nosem i ogonem do ściany, jak gdyby panu Ignacemu chciał powiedzieć:
„Już ja tam wolę nie widzieć twojej chudości“.
Rzecki ubiera się w okamgnieniu i z piorunującą szybkością wypija herbatę, nie patrząc ani na samowar, ani na służącego, który go przyniósł. Potem biegnie do sklepu jeszcze zamkniętego, przez trzy godziny rachuje bez względu na ruch gości i rozmowy „panów“ i punkt o dziesiątej mówi do Lisieckiego:
— Panie Lisiecki, wrócę o drugiej...
— Koniec świata! — mruczy Lisiecki. — Musiało trafić się coś nadzwyczajnego, jeżeli ten safanduła wychodzi o takiej porze do miasta...
Stanąwszy na chodniku przed sklepem, pan Ignacy dostaje ataku wyrzutów sumienia.
„Co ja dziś wyrabiam?... — myśli. — Co mnie obchodzą licytacye, choćby pałaców, nietylko kamienic?...“
I waha się: czy iść do sądu, czy wracać do sklepu? W tej chwili widzi na Krakowskiem przejeżdżającą dorożkę, a w niej damę wysoką, chudą i mizerną, w czarnym kostiumie. Dama właśnie patrzy na ich sklep, a Rzecki w jej zapadłych oczach i lekko posiniałych ustach, spostrzega wyraz głębokiej nienawiści.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.