W sali, pomimo otwartych okien, unosi się woń środkująca między zapachem hijacyntu i starego kitu. Pan Ignacy domyśla się, że jest to woń chałatów.
Wyjąwszy turkotu dorożek, w sali jest dosyć cicho. Komornicy milczą, zatopieni w swoich aktach, licytanci również milczą, zapatrzeni w komorników; reszta zaś publiczności, zebrana w cywilnej połowie izby i podzielona na grupy, wprawdzie szemrze, ale pocichu. Nie mają interesu, ażeby ich słyszano.
Tem więc głośniej rozlega się jęk baronowej Krzeszowskiej, która, trzymając swego adwokata za klapy fraka, mówi z gorączkowym pośpiechem:
— Błagam pana, nie odchodź... No... dam panu wszystko, co zechcesz...
— Tylko pani baronowo bez żadnych pogróżek! — odpowiada adwokat.
— Ja przecież nie grożę, ale nie opuszczaj mnie pan!... — deklamuje z prawdziwem uczuciem baronowa.
— Przyjdę na licytacyą, ależ teraz muszę iść do mego zbójcy...
— Tak!... Więc nędzny morderca więcej budzi w panu współczucia, aniżeli opuszczona kobieta, której mienie, honor, spokój...
Nagabany adwokat ucieka tak szybko, że jego spodnie wydają się jeszcze bardziej wytłoczonemi na kolanach, aniżeli są w istocie. Baronowa chce za nim biedz, lecz w tej chwili pada w objęcia
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.