rwał go Mraczewski. Już był ostrzyżony na sposób warszawski, uczesany i uperfumowany jak dawniej i, przez amatorstwo, obsługiwał przychodzących gości, sam będąc gościem, jeszcze z tak dalekich okolic. Miejscowi panowie nie mogli wyjść z podziwu.
— A bój się pan Boga, panie Ignacy — zawołał — trzy godziny czekam na pana! Wyście tu wszyscy głowy potracili...
Wziął go pod ramię i, nie zważając na paru obecnych gości, którzy ze zdumieniem patrzyli na nich, pędem zaciągnął Rzeckiego do gabinetu, gdzie stała kasa.
Tu, osiwiałego w swoim zawodzie subjekta pchnął na twardy fotel i, stanąwszy przed nim z załamanemi rękoma, jak zrozpaczony Germont przed Violettą, rzekł:
— Wiesz pan, co... Wiedziałem, że po moim wyjeździe ztąd, interes się rozprzęgnie; alem nie przypuszczał, że tak prędko... No, bo że pan nie siedzisz w sklepie, mniejsza: dziury nie będzie. Ale jakie ten „stary“ głupstwa wyrabia, to przecie skandal...
Zdawało się, że panu Ignacemu brwi posuną się ze zdziwienia na wierzch czoła.
— Przepraszam!... — zawołał, podnosząc się z fotelu.
Ale Mraczewski zmusił go do siedzenia.
— Przepra...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.