Patrzę, dom żółty o trzech piętrach, numer ten sam, ba!... nawet już na tabliczce znajduję nazwisko Stanisława Wokulskiego... (Widocznie kazał ją przybić stary Szlangbaum).
Wchodzę na podwórko... oj! niedobrze... Pachnie bestya jak apteka. Śmietnik naładowany do wysokości pierwszego piętra, wszystkiemi zaś rynsztokami płyną mydliny. Dopiero teraz spostrzegłem, że na parterze w dziedzińcu znajduje się „pralnia paryska“, z dziewuchami jak dwugarbne wielbłądy. To dodało mi otuchy.
Wołam tedy: „stróż!...“ Przez chwilę nie widać nikogo, nareszcie pokazuje się baba tłusta i tak zasmolona, że nie mogę pojąć, jakim sposobem podobna ilość brudu mieści się w sąsiedztwie pralni i do tego paryskiej.
— Gdzie stróż? — pytam, dotykając ręką kapelusza.
— A czegoto?... — odwarknęła baba.
— Przychodzę w imieniu właściciela domu.
— Stróż siedzi w kozie — mówi baba.
— Zacóżto?
— O!... ciekawy pan!... — wrzasnęła. — Zato, że mu gospodarz pensyi nie płaci.
Ładnych rzeczy dowiaduję się na wstępie!
Naturalnie, poszedłem od stróża do rządcy, na trzecie piętro. Już na drugiem piętrze słyszę krzyk dzieci, jakieś trzaskanie i głos kobiety, wołającej:
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.