— A gałgany!... a nicponie!... a masz!... a masz!...
Drzwi otwarte, we drzwiach jakaś jejmość w nieco białym kaftaniku, wali troje dzieci rzemieniem, aż świszcze.
— Przepraszam — mówię — czy nie przeszkadzam?...
Na mój widok dzieci rozpierzchły się w głąb mieszkania, a jejmość w kaftaniku, chowając za siebie rzemień, zapytała zmieszana:
— Czy nie pan gospodarz?...
— Nie gospodarz, ale... przychodzę w jego imieniu do szanownego małżonka pani... Jestem Rzecki...
Jejmość chwilę przypatrywała mi się z niedowierzaniem, nareszcie rzekła:
— Wicek, biegnij do składu po ojca... A pan może pozwoli do saloniku...
Między mną i drzwiami wymknął się obdarty chłopak i, dopadłszy schodów, począł zjeżdżać na poręczy na dół. Ja zaś, zażenowany, wszedłem do saloniku, którego główną ozdobę stanowiła kanapa, z wyłażącem na środku włosieniem.
— Oto los rządcy — odezwała się pani, wskazując mi niemniej obdarte krzesło. — Mąż mój służy nibyto bogatym panom, a gdyby nie chodził do składu węgli i nie przepisywał u adwokatów, nie mielibyśmy co włożyć w usta. Oto nasze mie-
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.