rzućcie mnie na ulicę — mówił zirytowany — niech mnie złapie hycel i da pałką w łeb... Do tego macie prawo, ale nie do uwag i wymówek...
— Nie rozumiem pańskiego uniesienia — rzekłem spokojnie.
— Mam się czego unosić! — odparł młody człowiek, huśtając się coraz mocniej w stronę podwórka. — Społeczeństwo jeżeli nie zabiło mnie przy urodzeniu, jeżeli każe mi się uczyć i zdawać kilkanaście egzaminów, zobowiązało się tem samem, że mi da pracę, ubezpieczającą mój byt... Tymczasem albo nie daje mi pracy, albo oszukuje mnie na wynagrodzeniu... Jeżeli więc społeczność względem mnie nie dotrzymuje umowy, z jakiej racyi żąda, abym ja jej dotrzymywał względem niego. Zresztą, co tu gadać; z zasady nie płacę komornego i basta. Tembardziej, że obecny właściciel domu nie budował tego domu; nie wypalał cegieł, nie rozrabiał wapna, nie murował, nie narażał się na skręcenie karku. Przyszedł z pieniędzmi, może ukradzionemi, zapłacił innemu, który może także okradł kogo i na tej zasadzie, chce mnie zrobić swoim niewolnikiem. Kpiny ze zdrowego rozsądku!
— Pan Wokulski — rzekłem, powstając z krzesła — nie okradł nikogo... Dorobił się majątku pracą i oszczędnością...
— Daj pan spokój! — przerwał młody człowiek. — Mój ojciec był zdolnym lekarzem, pracował dniem i nocą, miał nibyto dobre zarobki
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.