Po odejściu Suzina, Wokulski przymknął oczy i usiłował zasnąć. Może nietyle zasnąć, ile odpędzić od siebie jakąś myśl natrętną, przed którą uciekł z Warszawy. Przez pewien czas zdawało mu się, że jej niema, że została tam i że dopiero szuka go stroskana, tułając się od Krakowskiego-Przedmieścia do alei Ujazdowskiej.
„Gdzie on jest? Gdzie on jest?...“ — szeptało widmo.
„A jeżeli poleci za mną?... — spytał samego siebie Wokulski. — No, już chyba tu mnie nie znajdzie, w tak wielkiem mieście, w takim ogromnym hotelu“...
„A może mnie już szuka?...“ — pomyślał.
Zamknął oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu, który wydał mu się nadzwyczajnie szerokim i wyjątkowo sprężystym. Był pogrążony w dwu szmerach. Za drzwiami, na hotelowym kurytarzu, ludzie rozmawiali i biegali, jakby w tej chwili stało się coś; za oknem, na ulicy rozlegał się nieokreślony hałas, na który składają się turkoty licznych wozów, dźwięki dzwonów, głosy ludzkie, trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko przytłumione i odległe.
Potem przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do jego okna, a później, że po długim kurytarzu, ktoś chodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta:
„Czy niema go tu?...“
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.