— Monsieur?...
Wokulski kazał zaprowadzić się do schodów, dał służącemu franka i zbiegł z trzeciego piętra nadół, jak człowiek, którego ścigają.
Wyszedł przed bramę i zatrzymał się na chodniku. Ulica szeroka, wysadzona drzewami. W jednej chwili przelatuje około niego ze sześć powozów i żółty omnibus naładowany podróżnymi wewnątrz i na dachu. Naprawo, gdzieś bardzo daleko, widać plac, nalewo — pod hotelem — niedużą markizę, a pod nią gromadę mężczyzn i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach, prawie na chodniku i piją kawę. Panowie są jak wydekoltowani, mają w dziurkach od guzików kwiaty lub wstążeczki i zakładają nogi na kolana akurat tak wysoko, jak przystoi w sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobiety szczupłe, małe, śniade, z ognistemi spojrzeniami, lecz skromnie ubrane.
Wokulski idzie wlewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym hotelu widzi drugą markizę i drugą gromadę ludzi pijących coś, obok chodnika. Tu siedzi ze sto osób, jeżeli niewięcej; panowie mają miny impertynentów, damy są ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty. Powozy jedno i dwukonne toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą cochwila w jednę i drugą stronę, przesuwa się żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają drogę omnibusy brunatne, wszystkie
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.