Elegantowi monokl spadł na kamizelkę i opuściła go ochota do półuśmieszków.
Wokulski idzie dalej i z największą uwagą przypatruje się kamienicom. Cóż tu za sklepy!... Najlichszy z nich lepiej wygląda, aniżeli jego, który jest najpiękniejszym w Warszawie. Domy ciosowe; prawie na każdem piętrze wielkie balkony, albo balustrady biegnące wzdłuż całego piętra.
„Ten Paryż wygląda, jakby wszyscy mieszkańcy czuli potrzebę ciągłego komunikowania się, jeżeli nie w kawiarniach, to zapomocą ganków“ — myśli Wokulski.
I dachy są jakieś oryginalne, wysokie, obładowane kominami, najeżone blaszanemi kominkami i szpicami. I na ulicach cokrok wyrasta, albo drzewo, albo latarnia, albo kiosk, albo kolumna zakończona kulą. Zycie kipi tu tak silnie, że, nie mogąc zużyć się w nieskończonym ruchu powozów, w szybkim biegu ludzi, w dźwiganiu pięciopiętrowych domów z kamienia, jeszcze wytryskuje ze ścian w formie posągów lub płaskorzeźb, z dachów w formie strzał, i z ulic w postaci nieprzeliczonych kiosków.
Wokulskiemu zdaje się, że, wydobyty z martwej wody, wpadł nagle w ukrop, który „burzy się i szumi i pryska...“ On, człowiek dojrzały i w swoim klimacie gwałtowny, poczuł się tu, jak flegmatyczne dziecko, któremu imponuje wszystko i wszyscy.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.