Wtem, na skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy robią na Wokulskim silne wrażenie.
„Ona?... Nie... Najprzód ona została w Warszawie, a powtóre — spotykam już drugą taką... Złudzenia...“
Ale siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu się dwu ulic, wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, zkąd przyszedł? Ogarnia go strach paniczny, znany ludziom, którzy zbłądzili w lesie; szczęściem nadjeżdża jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w sposób bardzo przyjacielski.
— Grand Hôtel! — mówi Wokulski, siadając. Dorożkarz dotyka ręką kapelusza i woła:
— Naprzód Lizetka!... Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za fatygę kwartę piwa.
Następnie, odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:
— Jedno z dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo jesteście po dobrem śniadaniu?...
— Dziś przyjechałem — odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego pełnej, czerwonej twarzy bez zarostu.
— I piliście trochę, to zaraz widać — wtrąca dorożkarz. — A taksę znacie?...
— Wszystko jedno.
— Naprzód Lizetka!... Bardzo podobał mi
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.