zdumienie. Znajdował się na środku obszaru mającego ze dwie wiorsty długości i z pół szerokości. Za sobą miał ogród, przed sobą bardzo długą aleję. Po obu jej stronach ciągnęły się skwery i pałace, a daleko, na wzgórzu wznosiła się ogromna brama. Wokulski czuł, że w tem miejscu może mu zabraknąć przymiotników i stopni najwyższych.
— To jest plac Zgody, to obelisk z Luxor (oryginalny panie!), za nami ogród Tuileryjski, przed nami Pola Elizejskie, a tam, na końcu... Łuk Gwiazdy...
Wokulski obejrzał się; przy nim kręcił się jakiś pan w ciemnych okularach i nieco podartych rękawiczkach.
— Możemy tam podejść... Boski spacer!... Czy widzisz pan ten ruch... — mówił nieznajomy...
Nagle umilkł, szybko odszedł i zniknął między dwoma przejeżdżającemi powozami. Natomiast zbliżył się jakiś wojskowy w krótkiej pelerynie z kapturem na plecach. Wojskowy chwilę przypatrzył się Wokulskiemu i rzekł z uśmiechem:
— Pan cudzoziemiec?... Niech pan będzie ostrożny ze znajomościami w Paryżu...
Wokulski machinalnie dotknął bocznej kieszeni surduta i, już nie znalazł tam srebrnej papierośnicy. Zarumienił się, grzecznie podziękował wojskowemu w pelerynie, lecz nie przyznał się do straty. Przyszły mu na myśl definicye Jumarta
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.