dzieści sztuk, wszystkie umyte i obłatane, jak książątka... A ta znowu willa, to przytułek dla starców, których w tej chwili jest czworo; uprzyjemniają sobie wakacye, czyszcząc włosień na materace do gościnnych pokojów. Tułałem się po rozmaitych okolicach kraju i wszędzie widziałem, że parobcy mieszkają jak świnie, a ich dzieci harcują po błocie, jak prosięta... Ale kiedym tu pierwszy raz zajechał, przetarłem oczy. Zdawało mi się, że jestem na wyspie Utopii, albo na kartce nudnego a cnotliwego romansu, w którym autor opisuje, jakimi szlachcice być powinni, lecz jakimi nigdy nie będą. Imponuje mi ta staruszka.... A gdybyś pan jeszcze wiedział, jaką ona ma bibliotekę, co czyta... Zgłupiałem, kiedy raz zażądała, abym jej objaśnił pewne punkta transformizmu, którym dlatego tylko brzydzi się, że uznał walkę o byt za fundamentalne prawo natury.
Na końcu alei ukazała się panna Felicya.
— Cóż, idziemy, panie Julianie? — zapytała Ochockiego.
— Idziemy, i pan Wokulski z nami.
— Aaa?... — zdziwiła się panienka.
— Pani nie życzy sobie? — spytał Wokulski.
— Owszem, ale... myślałam, że panu będzie przyjemniej w towarzystwie pani Wąsowskiej.
— Moja panno Felicyo! — zawołał Ochocki — tylko proszę nie bawić się w uszczypliwość, bo się to pani nie udaje.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/402
Ta strona została uwierzytelniona.