na ręku stangreta i jak sprężyna rzuciła się na siodło. Szpicrózga drżała w jej ręce.
Wokulski tymczasem spokojnie dopasowywał strzemiona.
— Prędzej panie, prędzej! — wolała, ściągając lejce koniowi, który kręcił się wkoło i przysiadał na zadzie. — Za bramą ruszamy galopem... Avanti Savoya!...
Nareszcie Wokulski siadł na konia, pani Wąsowska niecierpliwie uderzyła swego szpicrózgą i wyjechali za folwark.
Droga ciągnęła się aleją lipową, mającą z wiorstę długości. Po obu stronach leżało szare pole, a na niem tu i owdzie widać było sterty pszenicy, duże jak chaty. Niebo czyste, słońce wesołe, zdaleka dolatywał jęk młocarni.
Kilka minut jechali kłusem. Potem pani Wąsowska położyła rękojeść szpicrózgi na ustach, pochyliła się i poleciała galopem. Welon kapelusza chwiał się za nią jak popielate skrzydło.
— Avanti! Avanti!...
Znowu biegli kilka minut. Nagle pani osadziła konia na miejscu; była zarumieniona i zadyszana.
— Dosyć — rzekła — teraz pojedziemy wolno.
Uniosła się na siodle i uważnie patrzyła w stronę błękitnego lasu, który było widać daleko na wschodzie. Aleja skończyła się; jechali polem, na którem zieleniły się grusze i szarzały sterty.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/414
Ta strona została uwierzytelniona.