z nią tylko rozmawia... Oczywiście, chciał mnie do niej zrazić...“
I wpadł w bardzo posępny humor; był już bowiem pewny, że Ochocki kocha się w pannie Izabeli i że z takim współkonkurentem prawie niema walki.
„Młody, piękny, zdolny... — mówił w sobie. — Nie miałaby chyba oczu, albo rozumu, gdyby, wybierając między nim i mną, nie oddała jemu pierwszeństwa... Lecz nawet i w tym razie musiałbym przyznać, że ma szlachetną naturę, jeżeli gustuje w Ochockim, nie w Starskim. Biedny baron, a jeszcze biedniejsza jego narzeczona, która tak widocznie durzy się w Starskim. Trzeba mieć bardzo pustą głowę i serce...“
Przyglądał się jesiennemu słońcu, szarym ścierniskom i pługom, zwolna orzącym ugory i pełen głębokiego smutku w duszy, wyobrażał sobie chwilę, w której już zupełnie straci nadzieję i ustąpi miejsca przy pannie Izabeli Ochockiemu.
„Cóż robić?... Cóż robić, jeżeli go wybrała?... Moje nieszczęście, żem ją poznał...“
Wjechali na wzgórze, gdzie roztoczył się przed nimi rozległy horyzont, obejmujący kilka wiosek, lasy, rzekę i miasteczko z kościołem.
Brek chwiał się w obie strony.
— Pyszny widok!— zawołała pani Wąsowska.
— Jak z balonu, którym kieruje pan Ochocki — dodał Starski, trzymając się poręczy.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/462
Ta strona została uwierzytelniona.