Niebrak nawet lustra, które zostało po onegdajszym deszczu... A to ulica, prawda?... Trochę krzywa, ale ulica... A tam znowu rynek, czy plac... Czy pan widzi to wszystko?...
— Widzę, o ile mi pani pokazuje — odpowiedział Wokulski z uśmiechem. — Trzeba jednak mieć bardzo poetycką fantazyą, ażeby spostrzedz te podobieństwa.
— Doprawdy?... A ja zawsze myślałam, że jestem uosobioną prozą.
— Może być, że jeszcze nie miała pani sposobności odkryć wszystkich swoich zalet — odparł Wokulski, niekontent, ze zbliża się do nich panna Felicya.
— Jakto, nie zbieracie państwo rydzów? — dziwiła się panna Felicya. — Cudowne rydze; jest ich takie mnóstwo, że nam nie wystarczy koszyków i będziemy chyba musiały sypać je do bryczki. Dać ci Belu koszyk?...
— Dziękuję ci!
— A panu?...
— Nie wiem, czy potrafiłbym odróżnić rydza od muchomora — odpowiedział Wokulski.
— Ślicznie! — zawołała panna Fela. — Nie spodziewałam się od pana takiej odpowiedzi... Powiem to babci i poproszę, ażeby żadnemu z panów nie pozwoliła jeść rydzów, a przynajmniej nie te, które ja zbieram.
Kiwnęła głową i odeszła.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/468
Ta strona została uwierzytelniona.