— Przywiąż go pan — rzekła. — Ach, jak ja pana już znam!... Pytam się przed godziną prezesowej: gdzie Wokulski? — Pojechał w pole oglądać miejsce na cukrownią. Akurat! — myślę. — On pojechał do lasu, marzyć. Kazałam sobie podać konia i otóż znajduję pana, siedzącego na pniu, rozgorączkowanego... Cha!... cha!... cha!...
— Czy tak śmiesznie wyglądam?
— Nie! Dla mnie nie wygląda pan śmiesznie, ale, jakby tu powiedzieć?... niespodziewanie. Wyobrażałam sobie pana całkiem inaczej. Kiedy mi powiedziano, że pan jest kupcem, który w dodatku szybko zrobił majątek, pomyślałam:
„Kupiec?... Zatem przyjechał na wieś, albo starać się o posażną pannę, albo wydobyć od prezesowej pieniądze na jakieś przedsiębierstwa“.
— W każdym razie sądziłam, że pan jest człowiek zimny, rachunkowy, który, chodząc po lesie, taksuje drzewo, a na niebo nie patrzy, bo to nie daje procentu. Tymczasem cóż widzę?... Marzyciela, średniowiecznego trubadura, który wymyka się do lasu, ażeby wzdychać i wypatrywać zeszłotygodniowe ślady jej stóp! Wiernego rycerza, który kocha na życie i śmierć jednę kobietę, a innym robi impertynencye. Ach, panie Wokulski, jakie to zabawne... jakie to niedzisiejsze!...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/506
Ta strona została uwierzytelniona.