Izabela nigdy nie mogła się dowiedzieć. Tylko przy wyrazie „którzy,“ przychodził jej na myśl Wokulski. Wtedy zaciskała drobne pięści i mówiła do siebie:
„Despota... tyran...“
Choć Wokulski nie zdradzał najmniejszych skłonności ani do tyranii, ani do despotyzmu. Tylko przypatrywał się jej i myślał:
„Tyżeśto, czy... nie ty?...“
Czasami na widok młodszych i starszych elegantów, otaczających pannę Izabelę, której oczy błyszczały, jak brylanty, albo jako gwiazdy, po niebie jego zachwytów przelatywał obłok i rzucał mu na duszę cień nieokreślonej wątpliwości. Ale Wokulski na cienie zamykał oczy. Panna Izabela była jego życiem, szczęściem, słońcem, którego nie mogły zaćmić jakieś przolotne chmurki, może nawet zgoła urojone.
Niekiedy przychodził mu na myśl Geist, zdziczały mędrzec wśród wielkich pomysłów, który wskazywał mu inny cel, aniżeli miłość panny Łęckiej. Ale wówczas starczyło Wokulskiemu jedno spojrzenie panny Izabeli, ażeby go otrzeźwić z mrzonek.
„Co mi tam ludzkość! — mówił, wzruszając ramionami. — Za całą ludzkość i za całą przyszłość świata, za moję własną wieczność... nie oddam jednego jej pocałunku...“
I na myśl o tym pocałunku działo się z nim
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom3.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.