spytał, biorąc ją za rękę. — Chyba litość... Nie, nie litość. Jest to uczucie równie przykre dla ofiarowującego, jak i dla przyjmującego. Litości nie chcę... Ale niech pani tylko pomyśli, co ja pocznę, tak długo nie widząc pani? Prawda, że i dziś widujemy się bardzo rzadko; pani nawet nie wie, jak wlecze się czas, tym, którzy czekają... Ale dopóki mieszka pani w Warszawie, mówię sobie: zobaczę ją, pojutrze... jutro... Zresztą, mogę zobaczyć każdej chwili, jeżeli nie panią, to przynajmniej ojca, Mikołaja, a choćby ten dom...
Ach, mogłaby pani spełnić uczynek miłosierny i jednem słowem zakończyć — nie wiem... moje cierpienia, czy przywidzenia... Wszak zna pani to zdanie, że najgorsza pewność jest lepsza od niepewności...
— A jeżeli pewność nie jest najgorsza?... — pytała panna Izabela, nie patrząc mu w oczy.
W przedpokoju zadzwoniono, a pochwili Mikołaj podał bilety panów Rydzewskiego i Pieczarkowskiego.
— Proś — rzekła panna Izabela.
Do salonu weszli dwaj bardzo eleganccy młodzi ludzie, z których jeden odznaczał się cienką szyją i dość wyraźną łysiną, a drugi powłóczystemi spojrzeniami i subtelnym sposobem mówienia. Weszli rzędem, jeden obok drugiego, trzymając kapelusze na tej samej wysokości. Jednakowo ukłonili się, jednakowo usiedli, jednakowo założyli nogę na
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom3.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.