kobietę, uratujesz spółkę, a może i sklep ocalisz. Cotam wynalazki... Rozumiałbym cele polityczne w tych czasach, kiedy mogą zajść najdonioślejsze wypadki. Ale te machiny latające... Chociaż może i one przydałyby się? — dodał po namyśle. — Ha! zresztą rób jak chcesz, ale prędko decyduj się co do Stawskiej, bo czuję, że Mraczewski nie zaśpi gruszek w popiele. To frant! Machiny latające... Phy! czy ja wiem?... Może i to... może i to na coś się przyda.
Wokulski został sam.
„Paryż czy Warszawa?... — myślał. — Tam, wielki cel, ale niepewny, tu paruset ludzi... Na których nie mogę patrzeć...“ — dodał pochwili.
Zbliżył się do okna i jakiś czas wyglądał na ulicę, poprostu ażeby się przemódz. Ale wszystko drażniło go: ruch powozów, bieganina pieszych, ich zafrasowane lub uśmiechnięte twarze... Najbardziej zaś rozstrajał go widok kobiet. Zdawało mu się, że każda jest uosobieniem głupoty i fałszu.
„Każda znajdzie swego Starskiego, prędzej lub później — myślał.
Każda go szuka...“
Wkrótce znowu odwiedził Wokulskiego Szuman.
— Mój drogi — zawołał od progu, śmiejąc się — choćbyś miał mnie wyrzucić za drzwi, będę cię prześladował wizytami...
— Ale owszem, przychodź jak najczęściej — odparł Wokulski.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom3.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.