braną parę, a przynajmniej ułatwiać im schadzki... I pomyśleć, że z takiej mierzwy, kiedyś wykwitnie metal Geista!“...
W ogrodzie botanicznym było cicho i prawie pusto. Wokulski wyminął studnią i zwolna począł wstępować na ocieniony pagórek, na którym, przeszło rok temu, poraz pierwszy rozmawiał z Ochockim. Zdawało mu się, że wzgórze jest podwaliną tych ogromnych schodów, na szczycie których ukazywał mu się posąg tajemniczej bogini. Ujrzał ją i teraz i ze wzruszeniem spostrzegł, że chmury otaczające jej głowę, rozsunęły się na chwilę. Zobaczył surową twarz, rozwiane włosy, a pod śpiżowem czołem żywe, lwie oczy, które wpatrywały się w niego z wyrazem przygniatającej potęgi. Wytrzymał to spojrzenie i nagle uczuł, że rośnie... rośnie... że już przenosi głową najwyższe drzewa parku i sięga prawie do obnażonych stóp bogini.
Teraz zrozumiał, że tą czystą i wieczną pięknością jest Sława, i że na jej szczytach niema innej uciechy nad pracę i niebezpieczeństwa.
Wrócił do domu smutniejszy, ale wciąż spokojny. Zdawało mu się, że podczas tej przechadzki, nawiązał się jakiś węzeł między jego przyszłością a ową odległą epoką, kiedy jeszcze jako subjekt i student, budował machiny o wiecznym ruchu, albo dające się kierować balony. Kilkanaście zaś ostatnich lat były tylko przerwą i stratą czasu.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom3.djvu/381
Ta strona została uwierzytelniona.