— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując na łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!... — syknął gospodarz i zwracając się do Jakóba, dodał:
— A jak z wami, Jakóbie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonemi palcami podrapał komin, lecz milczał.
— No!... odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakób poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłe, zapadłe oczy w twarz gospodarza, lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem! — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta, wychylając się przez poręcz za schodzącym gospodarzem, którego w sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?...
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek!... — odparł Żyd i poszedł dalej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— No, Bogu dziękować! — mówiła pani Jakóbowa, znęcając się nad jakimś podejrzanej formy szmatem, który gwałtownie i rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy go lewą do dna napełnionej wodą balji. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmy dzień zaczęli. Woda gorąca je, mydło je, roboty mamy na jakie purubla, i gospodarz ustatkował się na jaki miesiąc. Franek... nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz!... Za parę dni u sklepiciarki umyję podłogę, to nam może znowu zacznie borgować, a może i przyszle swego siestrzanka, co to je u felczera, żeby Józi poradził... Maniusiu! weź się do kartofli... Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się odda pojutrze... Moszkowa gadała,