wszystko z rąk ucieka... Idź między ludzi i dostań robotę, albo użebraj co, byle chleb był w domu, bo ja tu z dzieciskami nie wytrzymam...
Stary znowu milczał i błędnem okiem patrzył przed siebie; żona pochyliła się nad nim jeszcze bardziej i głucho szepnęła:
— Idź już!... powiadam ci, idź!... Zrobisz, czy nie zrobisz co — idź, byleś mi z oczu zszedł, bo albo twoja albo moja śmierć...
Nędzarz ocknął się; czy zrozumiał co, trudno zgadnąć, lecz pewnem jest, że czuł wszystko. Czuł wilgoć w mieszkaniu, czuł głód, ból okaleczałej nogi, zawrót swojej biednej rozbitej głowy, a nadewszystko to, że niema już dla niego miejsca na rodzinnym barłogu.
Gdy wstał z konewki, żona wcisnęła mu czapkę na głowę i zlekka popchnęła ku drzwiom. Nie obejrzał się nawet, lecz schodząc na dół, usłyszał głos syna, mówiącego:
— No, nie becz, Mańka!... Tatuś poszedł na miasto i chleba nam przyniesie, ba, jeszcze i wędzonki, jak dawniej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wyszedłszy z domu, nędzarz zatrzymał się przed bramą zdziwiony. Dziwiła go jasność dnia i ciepło słoneczne; dziwiły go wesołe twarze przechodniów, którzy mówiąc nie narzekali, ani wołali o chleb; dziwił go obszar ulicy, na której mógł odetchnąć, nie czując woni mydlin, i poruszyć się, nie czując na sobie wzroku zrozpaczonej żony i zgłodniałych dzieci. Gasnący umysł rozjaśnił się nieco, i Jakób przypomniał sobie, że powinien gdzieś iść i szukać chleba.
Iść — lecz gdzie?... ulica ciągnęła się w obie strony. Na lewo bruk był bardzo nierówny, na prawo chodnik; Jakób miał nogę skaleczoną, więc poszedł na prawo. Mógłże pomyśleć, że ów niewyraźny, instynktowny pociąg do gładkiej