ków?... Widzisz... kiszkę jeść pod straganem, to strasznie ordynarrr...
— Iii... co tam! — odparł Jakób.
— A gdyby też, posłuchaj-no mnie, naprzód wódeczki, a potem kiełbaski, hę?...
— Możnaby!... Dlaczegóż!...
— Hum! Widzisz... mój Piotrusiu, ja funduję... tylko ja, nikt więcej... No, ale daj pyska, daj dzióbka... niech cię!... — To powiedziawszy, pochylił się na prawo i ucałował kołnierz, potem na lewo i zawadził nosem o ucho Jakóba. — Ale widzisz, pożycz mi złotówczynę, nie więcej, niech cię Bóg broni!... bo... bo ja nie wziąłem z sobą...
— Abo ja mam!... skądbym ja wziął złotówkę? — odpowiedział smutnie Jakób.
— Nie masz?... złotówki?... Fiu!... A chciało ci się prośbę pisać?... Fiu!... A chce ci się z porządnymi ludźmi pod rękę chodzić?... Dla Boga! i ten bezecny Walek zaznajamia mnie z takim hołyszem?... Bywaj zdrów, Jacusiu! Muszę wstąpić do cukierni... może jest kto znajomy... Adiu!...
Z temi słowy pan Ignacy wbiegł do nowego szynku i upadł na ławę, pozostawiając Jakóba na ulicy, zwróconego twarzą ku Wiśle, do której stąd było zaledwie kilkaset kroków.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jakim sposobem trafił, kiedy zasnął i jak długo spał Jakób, trudno zgadnąć; dość, że około zachodu obudził się pod szychtami, wprawdzie rozgorączkowany, lecz spokojniejszy i przytomniejszy niż zwykle.
Spał na śmieciach, które rozgrzebywało kilka kur i prosię tuż koło niego i nie zważając na niego jak na rzecz martwą, lecz Jakób był na to obojętny. O kilka kroków od siebie widział on starą i poplamioną lecz jeszcze dość całą czapkę, z której mógłby zrobić bardzo miły podarunek dla swego