OPOWIADANIE AUTORA.
Rzecz dzieje się pod werendą pewnej cukierni w ogrodzie...
...Wieczór letni, słońce idzie już spać i mówi dobranoc gwiazdom, które tu i owdzie wyglądają z przepaści błękitu, niby kąpiące się dziewice z gęstwin tataraku, gdzie zapędziły je zuchwałe spojrzenia nieskromnego lecz ognistego chłopca.
Balsamiczna woń ogrodu miesza się z dymem tytoniu, wyziewami kawy i herbaty i pyłem, wznieconym przez damskie suknie. Szmer liści przedwcześnie zgrzybiałych drzewek i kaskada słowiczego śpiewu walczą o lepsze z szelestem wykrochmalonych ogonów, brzękiem łyżeczek, basowemi głosami gości i dyszkantem krótko ostrzyżonych, lecz niedość krótko utrzymywanych chłopców.
Od kilku godzin, przed zmieniającemi się dość często szklankami ponczu, siedzą trzy indywidua z linji obrończej. Jedno z nich jest patronem, drugie adwokatem, a trzecie mecenasem.
Panowie ci o godzinie piątej mówili o tem, że dnie są gorące, o szóstej przeszli do reform sądowych, o siódmej do polityki, o ósmej do piękności natury, przyczem jednomyślnie zgodzili się, że widok księżyca w pełni pozostanie na zawsze pięknym.
Gdy słońce zaszło, na ulicach zapłonął gaz, a każdy z obecnych powitał szóstą zkolei szklankę ponczu, gdy w do-