— Więc ma być dokończenie?
— Rozumie się.
— A zatem słuchamy. Chłopcze! daj-no jeszcze trzy szklanki ponczu...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Od owej nocy — ciągnął patron — Stefan zmienił się, jakby nie... ten sam. Nie powiem, broń Boże, aby mniej pił, albo mniej w karty grał; owszem, robił to częściej i w porcjach większych. Zmiana jednak była gorsza: z odważnego bowiem zrobił się (jakby siekierą ciął) tchórzliwym, sam spać w jednym pokoju nie mógł i często zrywał się, przez sen wrzeszcząc:
— Maniu! Maniu!...
W parę miesięcy później dowiedzieliśmy się, że owa Mania była jedną z pierwszych ofiar jego, że się tak wyrażę, niepowściągliwości i że przed trzema laty zmarła.
— W tem miejscu — przerwał adwokat — pozwolę sobie zrobić uwagę, żeś kolega miał porządnych przyjaciół!...
— Niczego, panie dobrodzieju, niczego! — odparł patron i mówił dalej:
Upłynęło lat kilka.
Byłem już wtedy tem, czem jestem do dziś dnia, czyli patronem, i konkurowałem już o moją pierwszą nieodżałowanej pamięci małżonkę; lecz choć stołowałem się u jej rodziców, od czasu do czasu jednak zaglądałem do starych znajomych.
Pewnego wieczora zaszedłem do jednej lichej kawiarenki, w której nie byłem już od półtora roku. Wchodzę, patrzę, dziewczęta te same, choć podstarzały się, ściany te same, choć poczerniały bardziej, i kanarek ten sam, choć mu ogon, panie dobrodzieju, kot urwał...
Wchodzę, witam się, i one się witają; mówię: „Dajcie kawy!“ — dają kawy; siadam na krześle i gapię się po ludziach.